PONAD NORMATYW: Gabaryt i HDS
Obserwując drogi skandynawskie, holenderskie czy szwajcarskie łatwo zauważyć sporo pojazdów przeznaczonych do transportu ponadnormatywnego z żurawiami hydraulicznymi na pokładzie. Dlaczego to rzadko spotykane rozwiązanie w Polsce? Jakie ma plusy i minusy?

Na pierwszy rzut oka to doskonałe połączenie – środek transportu i urządzenie przeładowcze. Po za tym, funkcjonuje ono w z powodzeniem w innych branżach, takich jak budownictwo czy leśnictwo. Także we wspomnianych krajach popularność tego typu rozwiązań nie wzięła się z niczego. I chociaż to bogate państwa, to i tam nikt nie szasta pieniędzmi. Bo HDS to jednak spory wydatek, którego zakup musi mieć ekonomiczne uzasadnienie.

Wady i zalety
Niewątpliwym plusem jest uniwersalność takiej kompilacji. Załadunek, transport i rozładunek przez 1-2 osoby to zaleta. Jeden silnik, mniejsza powierzchnia do rozładunku, brak opóźnień – ma to sens. Ale jest także sporo minusów. Wysoka cena zestawu i konieczność wyszkolenia kierowcy, to pierwsze z nich.
O wiele poważniejsza jest wysoka masa własna, która szybko wyczerpie dopuszczalną ładowność lub długość zestawu. Żuraw o sensownym udźwigu i zasięgu waży nawet kilkanaście ton. Po za tym jego rozmiary powodują, że ciągnik siodłowy lub podwozie musi mieć większą długość, czyli mniejszą zwrotność. Bilans wychodzi więc na zero? Niekoniecznie.

Korzystają na tym wszyscy.
Prawo i koszty
Jednym z powodów popularności „gabarytów z HDS-ami” są lokalne przepisy. W Niderlandach i w Skandynawii masa własna pojazdu często zaczyna się tam, gdzie u nas kończy się masa całkowita zestawu. To daje szerokie pole do popisu. W Polsce przewrażliwienie urzędów i instytucji na punkcie przeładowania ciężarówek powoduje, że grzechem jest przewozić koło zapasowe, bo jego masa może być przyczyną nałożenia mandatu. W innych krajach istnieją wagowe „widełki”, w których musi zmieścić się ciężarówka – to zakres od 5-10%. U nas polityka dopuszczalnych nacisków na osie spowodowała, że praktycznie całkowicie zanikły ciągniki balastowe, podczas gdy u zachodnich sąsiadów mają się całkiem dobrze. Polscy przewoźnicy ładunków ponadnormatywnych starają się więc, aby przewożony ładunek, jak najlepiej wykorzystał granice prawne. A żuraw tylko utrudniłby tą sprawę.

Kolejnym czynnikiem ograniczającym popularność „podczołgówek z HDS-em” w Polsce, są koszty. Poważny żuraw na podwoziu 4-5-osiowym to wartość sięgająca 2,5-3,5 miliona złotych. Kosztem jest też naczepa, która być może będzie musiała być „uszyta na miarę”, aby pasowała do zestawu. Nie możemy zapominać o wydatkach na zwerbowanie, wyszkolenie i utrzymanie kierowcy-operatora, w którego ręce trafi te wyżej wymienione kilka milionów złotych. I najtrudniejsza sprawa – odpowiednia ilość dobrze płatnej pracy. Takich „zabawek” nie kupuje się bez solidnych kontraktów. Kilka najcięższych żurawi w Polsce pogrzebało ratami leasingowymi parę ładnych firm…
A jednak się kręci…
Dlaczego jednak w innych miejscach na Ziemi ciągnik siodłowy z dużym HDS-em plus naczepa niskopodwoziowa jest standardem? Warto przyjrzeć się tym miejscom. W Skandynawii czynnikami upowszechniającymi taką formę budowy pojazdów są prawo, koszty, odległości i niska gęstość zaludnienia. Przepisy dotyczące rozmiarów pojazdów są liberalne. Pociągi drogowe liczące po 50-70 ton nie są traktowane jako ponadnormatywne. Łatwo więc „zgubić” dużą masę własną w zestawie. Koszty pracy w tej części świata należą do najwyższych na świecie, więc redukcja personelu przy rozładunku jest mile widzianą koniecznością. Duże odległości od większych ośrodków miejskich i niska gęstość zaludnienia powodują, że taniej jest mieć własny, „kieszonkowy” żuraw na pokładzie niż… wcale.
Z kolei w Niderlandach mamy sytuację częściowo odwrotną – różnica występuje w kwestii gęstości zaludnienia. W kraju tulipanów jest ciasno. Brakuje więc miejsca przy rozładunkach. Dlatego ciężarówka z HDS-em robi dobrą robotę. Nieco inaczej jest w Szwajcarii. Może jest luźniej, ale drogi są wąskie, kręte, a rozładunek często odbywa się na pochyłościach. W takich okolicznościach wieloosiowe żurawie samochodowe „mają pod górkę” – dosłownie i w przenośni. Czy to wszystkie argumenty?

Mentalność w biznesie
Istnieje jeszcze jeden czynnik o którym nie wspomnieliśmy do tej pory. To mentalność społeczeństw korzystających z tej formy transportu. To ona jest trzecim – po prawie i kosztach – czynnikiem. We wspomnianych krajach funkcjonuje kultura wieloletnich kontraktów i biznesowej lojalności. Wiele firm od pokoleń ze sobą współpracuje. Wzajemne zaufanie powoduje, że pod klienta opłaca się zakupić nawet najbardziej zaawansowany sprzęt i jeszcze na tym zarobić. I co ciekawe, nie musi być to uniwersalny pojazd, aby móc obsługiwać różnych zleceniodawców. Może być nawet bardzo skomplikowany, dokładnie dopasowany do charakteru pracy.
Właśnie ta specjalizacja chlebodawcy powoduje, że… w Polsce trudno o większą powszechność takich rozwiązań. Nad Wisłą trzeba być ogromnie elastycznym, uważać na przepisy, walczyć ceną. Nie ma więc miejsca dla zbyt skomplikowanego sprzętu. Niepewność jutra to główna bolączka, a lojalność jest tylko frazesem. Jeżeli ktoś inwestuje w bardzo poważny sprzęt, to najczęściej firma potrzebująca go na własne potrzeby, a nie do działania na wolnym rynku. Budowniczowie dachów, instalacji energetycznych, basenów czy hal – to główni użytkownicy ciągników siodłowych z HDS-ami. Ze świecą też szukać firm transportowych, które wykonują taką pracę pod sztandarem np. fabryki wiązarów dachowych – to nie w Polsce.

Przyszłość?
Czy w przyszłości zobaczymy więcej „gabarytów z HDS-em” na polskich drogach? To zależy od tego czy znikną w/w przeszkody. Wiele wskazuje, że jednak zostaną. Kryzys w budownictwie stał się faktem, podobnie jak bezrobocie, które zaraz się pojawi. Owszem, grupa tanich pracowników nie zastąpi HDS-a, ale przez brak pracy wzrośnie konkurencja między firmami i pojawi się redukcja stawek. Kogo będzie stać na utrzymanie kosztownego sprzętu? Z drugiej strony szersze możliwości logistyczne przewoźnika mogą zapewnić mu robotę, ale czy za odpowiednią stawkę? To pytania na które odpowiedzi pojawią się już za kilka – kilkanaście miesięcy.
Grzegorz Teperek
Fot. Volvo Trucks, EMPL, Broshuis, Hodel, Nooteboom